poniedziałek, 1 września 2014

Samariá Gorge - veni, vidi, vici!

Wszyscy ostrzegają - to nie jest łatwy spacer. Może i nie, myślałam sobie, ale przecież jesteśmy całkiem w formie, jesteśmy młodzi (w miarę) i mamy dobre buty - będzie dobrze. I było bardzo dobrze! 16-kilometrowy spacer wąwozem w Parku Narodowym Samaria to naprawdę świetnie spędzony czas, aktywnie i blisko natury. Aż do następnego ranka.. kiedy ból w każdej części Twoich nóg przypomina Ci, co robiłeś poprzedniego dnia, zamiast leniuchować na plaży!

Ale nawet trzydniowe zakwasy są warte tych widoków. Faktycznie, spacer nie jest wcale łatwy, głównie dlatego że kamienista droga wymaga wiele uwagi i patrzenia pod nogi, żeby się nie poślizgnąć. Zdecydowanie też potrzebne są dobre buty, może nie od razu trekkingowe (chociaż te są idealne), ale przynajmniej adidasy z grubą podeszwą. Chciałam z tego miejsca pozdrowić turystki w japonkach i pana w crocsach - mam nadzieję, że ich stopy jeszcze żyją. 

Nasza wycieczka do Samarii zaczęła się wyjątkowo wcześnie, bo o 4 rano. Z Malii autobus ruszał o 4.50 i po całkiem przyjemnych (głównie przespanych) kilku godzinach byliśmy przed wejściem do Parku. Od 10.30 przez niecałe 6 godzin z krótkimi przystankami (woda źródlana dostępna jest przez całą drogę co kilka kilometrów) maszerowaliśmy oglądając przyrodę, bardzo interesujące formacje skalne i sam wąwóz. 

W połowie trasy leży wioska, w której do lat 60-tych mieszkali drwale, a od 1962 roku jest niezamieszkana (nie licząc kóz) ze względu na powstanie w tym roku parku narodowego. Drugim, ale najciekawszym punktem spaceru są Wrota - w tym miejscu wąwóz ma jedynie 4 metry szerokości, a ściany sięgają prawie 300 m, co potwierdza zdjęcie pod tym z kozą kri-kri. A jeśli już o kozach mowach, to kozy kri-kri są endemicznym i wymierającym gatunkiem kóz, dlatego są oczywiście pod ścisłą ochroną, a kilka okazów zostało przeniesionych na okoliczne małe wysepki, aby zapewnić ich dalsze życie szczęśliwe życie. Także ten.. 







  
Koza kri-kri

Wrota





Szczęśliwy turysta



A na deser - kąpiel w krystalicznie czystej wodzie w Agia Roumeli i piwo w tawernie! 



poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Szalone letnie wieczory w Sticky Fingers

W końcu przyjechaliśmy do "the party place" na całej Krecie. Malia od lat słynie z imprez, która wymykają się spod kontroli, przepitych nastolatków, skąpych strojów (ewentualnie żadnych strojów) i dużego obłożenia na plaży między 2 a 4 rano w celach wiadomych (podpowiedź: nie chodzi o opalanie). 

Nie mogłam odmówić sobie przyjemności choć częściowej obserwacji tych jakże ciekawych, życiowych sytuacji - więc zatrudniłam się w knajpie na samym środku naszego stripa, czyli Beach Road w restauracji typu Jeff's, T.G.I. Friday's - Sticky Fingers. Typowy american diner.. tylko że na Krecie. Get sticky, have fun!




Jak to w turystyce, nie ma lekko. Od czerwca każdy mój letni wieczór wypełnia praca w Sticky's. W sezonie nie ma mowy o wolnych dniach od pracy, chyba że - jak Bóg da - dostanie się grypy żołądkowej. Wtedy można sobie odpocząć spędzając cały dzień w toalecie. Mi Bozia oszczędziła takich przygód i pozwoliła dzielnie karmić od poniedziałku do niedzieli hordy zwykle podpitych brytyjskich nastolatków. Wielkim (i tak naprawdę jedynym) minusem mojej pracy był punkt w regulaminie, który zabrania mi używania telefonu komórkowego w trakcie pracy. A to dlatego, że niektórzy klienci, a jeszcze częściej ich "cudne" tatuaże były godne uwiecznienia. Kilka moich faworytów: 
"梅利莎 + Vanessa"
"Fucked in Ibiza 2013"
"Grandad. I remember you."
"You will never walk alone"
"Mom will always love you"
"Only God can judge me"
"I love bad bitches". 
Ten ostatni uważam za niedokończony, bo brakuje oczywistego "and that's my f**king problem". Poza tautażami tekstowymi moje oczy naoglądały się też wielu Jezusów, Maryj i oczywiście klasycznych zniekształconych twarzy ludzi oraz nieśmiertelnych tribali. Raz po raz zdarzało się też coś dobrego, ale to kropla w morzu.

Poza tym, moja główna refleksja z pracy w Sticky Fingers jest taka, że Internet w knajpach to zło największe. Pierwsze pytanie, które nam zadaje 99% gości, to "What's your wifi password?" i po uzyskaniu hasła, każdy zatapia się w swoim iPhonie (najczęściej już pękniętym po traumatycznym upadku na imprezie), Samsungu czy - bardzo rzadko - Nokii (niestety Byku, prawie nikt tego nie używa). Rodzice przychodzący z dziećmi, zaopatrują je czym prędzej w iPady, włączają bajkę i kompletnie nie próbują nawiązać z nimi żadnej rozmowy. Jest to właściwie bardzo smutny obrazek, bo na palcach jednej ręki mogłabym policzyć stoliki, na których nie widziałam telefonów i klientów, którzy specjalnie zostawili telefony w apartamentach, żeby pogadać - jak kiedyś ludzie. Oczywiście, to znak czasu. Check-in, a przede wszystkim nowe video na Snapchacie - musi być. O niczym, ale musi. 

To może trochę bardziej optymistycznie o samej restauracji. Sticky Fingers wzięło swoją nazwę od albumu Rolling Stonesów z 1971 roku, a wystrój i menu knajpy jest inspirowany Ameryką. Serwujemy więc głównie steki, żeberka i burgery, a także wszystko, co głęboko smażone i niezdrowe, z wielkim pucharem lodów lub apple pie na dokładkę. 

Wystrojem Sticky Fingers przypomina naszego Jeff'sa. Oprócz płyty i plakatów ze Stonesami, dużo u nas amerykańskich elementów. Jest też nieco z Route 66 - co mi się szczególnie podoba, bo przywodzi same dobre wspomnienia z roadtripa po tej trasie :) Zobaczcie sami! 













wtorek, 5 sierpnia 2014

A house is not a home.

"Wielu naszych wiernych czytelników dopytuje się, jak mieszkamy.." - tak często zaczynają się posty mieszkaniowe na blogach popularnych blogerów. U nas nikt się nie dopytuje, więc z własnej woli pokażemy Wam nasz zapierający dech w piersiach apartament z widokiem na morze na Krecie. Kto nie chciałby mieszkać w takim apartamencie? Po 3 miesiącach, na przykład my!

Wyjeżdżając, miałam wielkie nadzieje na normalne lokum, czyli takie, które przynajmniej nie będzie mniejsze od tego, które zostawiliśmy na Woli. Wyszło - jak zwykle. 




















Nasz szumnie nazywany apartamentem pokój z kuchnią ledwie akomoduje naszą dwójkę, a dodatkowo musi służyć jako studio fitness i szala do jogi (tylko zajęcia indywidualne, nie da się inaczej, chyba że ja otwieram awaryjną salę do ćwiczeń na tarasie!). Całe szczęście człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja i po tych kilku miesiącach chyba nawet nie przeszkadza nam już tak bardzo brak zasłony pod prysznicem, co powoduje codzienną powódź w łazience. 

Ale - tęsknimy za pralką, za wygodnym łóżkiem (teraz szczytem luksusu są dwa pojedyncze łóżka, które Michał złączył linkami, żeby się nie rozsuwały), za odrobiną przestrzeni. Właściwie, wspominam o tym, jak mieszkamy głównie dlatego, że jest to typowy standard apartamentów/studio, które można wynająć na Krecie, jeżeli nie chcemy spędzić wakacji w hotelu. Chociaż chyba pomieszkiwanie w takich warunkach już Wam nie grozi, szczególnie jeśli nie macie 19 lat, nie jesteście z Wielkiej Brytanii, a Waszym głównym problemem nie jest zalogowanie się min. raz dziennie na Snapchat, żeby zrobić sobie zdjęcie plomby, którą zarobiliście ostatniej nocy na imprezie. 

Jak to się mówi, najważniejszy w robieniu zdjęć mieszkania jest odpowiedni kąt.. tu nie dało się znaleźć żadnego dobrego!

Kuchnia i jadalnia, czasem także biuro rachunkowe.

Sypialnia
Taras - niezły szał.
Widok z tarasu. Tam za tym czerwonym polem i budynkami jest morze. 
Mieszkamy w domu Michalisa i jego przemiłej żony, której imienia do tej pory nie poznałam. Często dostajemy od nich świeże warzywa i owoce z ich ogrodu, a czasem nawet jakieś wypieki pani Michalisowej. Dom Michalisa o tyle wyróżnia się od pozostałych, że jest całkowicie wykończony. W konsekwencji kryzysu gospodarczego w Grecji wielu Greków zaprzestało dalszej budowy domów, a niektórzy wykończyli na przykład parter, albo jeszcze śmieszniej - tylko pierwsze piętro. Takich opustoszałych budynków jest tu na każdej ulicy przynajmniej kilka, a często widujemy też całe szkielety hoteli. Jest to dość smutny widok, ale dla sprytnego inwestora szansa na tani zakup w pięknym miejscu. Nie w Malii. 

Dom Michalisa
Ogród Michalisa
Miał być hotel..
Miał być apartamentowiec. Jest parking.


wtorek, 22 lipca 2014

Wizyta w Knossos czy 4 Mythosy?

Na studiach zdarzało mi się przeliczać potencjalny wydatek na "chińczyka". Dziś nie jestem już fanem indyka, masła, czosnku, więc przeliczam na butelki piwa. Z okazji silnego wiatru, chmur i wolnego czasu, pojechaliśmy do Pałacu w Knossos, do którego wejście kosztowało nas €6 na osobę, czyli 4 kufle Mythosa w knajpie. Zdecydowanie lepiej wyszlibyśmy na tym interesie inwestując w piwo. 

Jak to skwitował Michał: "Forum Romanum to to nie jest!". Forum Romanum jest sporo "młodsze" od Pałacu w Knossos, najlepiej zachowanego budowlanego zabytku kultury minojskiej (circa about 3000 do 1000 lat p.n.e.). A i tak niewiele zostało, a to, co dziś wygląda prawie na niezniszczone to rekonstrukcje wykonane przez Arthura Evansa, archeologa, który wykopaliska rozpoczął, a następnie pomimo ogromnej krytyki - zrekonstruował niektóre części pałacu, jak na przykład to północne wejście z szarżującym bykiem. 


Północne wejście do Pałacu w Knossos.


Tak naprawdę Pałac w Knossos to cały kompleks pałacowy, bo oprócz centralnie położonego pałacu odkryto tu jeszcze magazyny i wiele mniejszych budynków, łącznie 1300 pomieszczeń, które służyły prawdopodobnie jako magazyny, pomieszczenia gospodarcze, a także mieszkalne. W czasach świetności (2000 l. p.n.e.) mieszkało tu podobno łącznie prawie 18 000 Kreteńczyków. Bardzo grube i wąsko położone ściany kojarzą się z labiryntem, w którym miał urzędować Minotaur, do czasu pechowego dla niego spotkania z Tezeuszem (nić Ariadny, morderstwo, mitologia, te sprawy). 

Niedaleko Knossos, w Fajstos, a także w "naszej" Malii znajdują się ruiny innych dwóch dużych pałaców z okresu rozkwitu kultury minojskiej. W Fajstos nie byliśmy, koło Pałacu w Malii biegałam przed upałami wiele razy i ani razu nie skusiło mnie, aby tam zajrzeć. Może nie jestem  jeszcze gotowa mentalnie na kolejną dawkę kamieni. 


Pałac w Malii. Źródło:  Bernard Gagnon, Wikimedia Commons

























Ale miało być o Knossos. Najciekawszym odkryciem zespołu Evansa były systemy zarządzania wodą, których kompleks miał aż trzy (jeden do zasilania, drugi do spływania i trzeci do odprowadzania ścieków) i pierwsza toaleta ze spłuczką! Co prawda za spłuczkę służył dzban, z którego wylewano wodę do toalety po użyciu, ale liczy się, że działało!

Gdzieś tu mogła być ta toaleta..
Charakterystyczne czerwone kolumny różniły się mocno od tych w greckim stylu, głównie dlatego, że były węższe u podstawy, a szersze u szczytu, co chroniło przed kiełkowaniem cyprysów, z których pni były budowane.  


Ściany pałacu pokryte były freskami, które oglądamy dziś dzięki rekonstrukcji dokonanej przez zespół Evansa. 



Sala tronowa. Najbardziej znane pomieszczenie pałacu w Knossos. Na jego temat toczy się nadal (!!) wiele dyskusji, a dotyczą głównie przeznaczenia sali. Twierdzi się, że mogła być to sala tronowa dla królowej, ponieważ - uwaga! - siedzisko tronu uformowane jest zgodnie z anatomią żeńskich pośladków. Kamienna misa przed tronem była używana albo jako akwarium, albo rezerwuar wody - czyli pewnie coś w stylu dzisiejszego fish spa. 

Sala tronowa w Pałacu w Knossos






Pitosy, czyli gigantyczne dzbany, w których przechowywano ziarna, oliwę, wino.

Reasumując naszą wizytę w Knossos: zawsze warto zobaczyć i przypomnieć sobie nieco historii, ale ogromnego wrażenia na mnie te ruiny nie pozostawiły, na Michale raczej też nie...



Dla przeciwwagi jedna z recenzji na TripAdvisor, bo nam może do zwiedzania brakuje zacięcia archeologicznego niemieckiego emeryta: 

5/5 stars
Reviewed July 14, 2014


This place cannot be described in words. We had a lengthy visit, curious to take it all in, but also, because we were fascinated by the mystical atmosphere of the place, and our little boy enjoyed imagining the Minoans living and working there. Perfect place to spend an afternoon. 

Chyba byliśmy w dwóch różnych miejscach. W następną wolną niedzielę idziemy na piwo. 




wtorek, 15 lipca 2014

Rzymskie wakacje

1 kwietnia 2014 r. staliśmy się oficjalnie bezrobotni (ale niezarejestrowani). Postanowiliśmy uczcić ten punkt w naszej “karierze” wycieczką do Rzymu! Rozważaliśmy jeszcze Pizę i Florencję, a także Sycylię, ale w końcu padło na Rzym, w którym ja nigdy nie byłam, a Michał był krótko i spał pod namiotem 50 m od Koloseum (sic!).

Viva Bella Italia i tanie bilety Wujka Ryanaira. Ucieszyliśmy się z tanich lotów, ale zapomnieliśmy, że początek kwietnia to także początek sezonu w Rzymie, a tym roku dodatkowo tłumnie zapowiadali się pielgrzymi w związku z uroczystościami kanonizacyjnymi papieża Jana Pawła II. Fajne, czyste i w miarę tanie hotele czy pokoje gościnne były praktycznie w całości zabukowane, a my nie bardzo chcieliśmy wydać na noclegi ponad tysiaczka, bo w końcu miał być to niedrogi wypad. Z pomocą przyszło nam AirBNB i super pokój u Giuli na Garbatella, dzielnicy na południu od centrum, z małymi kawiarenkami, świetnymi pizzerami i pysznymi lodziarniami! Właściwie bardzo dobrze, że nie spaliśmy w centrum Rzymu, bo dzięki temu poznaliśmy miasto od bardziej lokalnej strony.  

W Rzymie spędziliśmy 3 pełne dni i wydaje nam się, że jest to absolutnie wystarczająco, żeby wszystko, co najważniejsze zobaczyć, dostać porządnego bólu nóg i spróbować dobrego wina i pizzy, a przede wszystkim gelato! Z praktycznych porad na pewno warto kupić na lotnisku Roma Pass (€35), który jest 3-dniowym biletem na wszystkie środki komunikacji i dodatkowo umożliwia wstęp na 2 atrakcje w Rzymie. Z lotniska w Ciampino jechaliśmy na dworzec główny Termini autobusem Terravision (€4 w jedną stronę). Niektórzy na ten serwis narzekają, ale nas nie zawiódł, był na czas w obie strony. Bilety można kupić online. Wygodne, bo nie trzeba się pchać w żadną kolejkę do pana biletera. A przede wszystkim polecamy TripAdvisor - nie tylko jako doradcę w kwestii zabytków i miejsc, ale także knajp - bo pizzę można właściwie zjeść w każdej restauracji w Rzymie, ale nie wszędzie wyśmienitą.    

Nawet teraz moje główne wrażenie z Rzymu jest takie, że choć jest to piękne miasto i szczególnie na piazzach czy w małych restauracyjkach na obrzeżach Centrum czy na Trastevere można znaleźć ten wspaniały włoski klimat, to jak każda ze stolic europejskich cieszących się zainteresowaniem turystów, Rzym po paru dniach jest męczący. Głównie właśnie za sprawą ogromnego ruchu turystycznego, ale nie tylko, bo samych mieszkańców Rzymu jest prawie 3 miliony, więc przemieszczanie się po zakorkowanym przez tabuny autokarów mieście nie jest zbyt przyjemne. A my i tak odwiedziliśmy Wieczne Miasto na początku sezonu, kiedy teoretycznie powinno być nas turystów nieco mniej. 

O tym, co polecamy szczególnie, a co niekoniecznie w naszej poniższej relacji. Do Rzymu łatwo złapać tanie bilety, więc może ktoś z Was wybierze się jesienią i ten post okaże się nawet przydatny!

Nasze must-see!

Koloseum i Forum Romanum [w ramach Roma Pass]

Może trochę sztampowo, ale nie można nie zajrzeć do Koloseum będąc w Rzymie. Ogłoszony w 2007 roku jednym z siedmiu nowych cudów świata amfiteatr, pomimo ogromnego zniszczenia i widocznego “upadku na zdrowiu”, nadal robi ogromne wrażenie. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że stoi tam od I w. n.e. i podobno cesarze sprowadzali tam nawet rekiny do walk (czy to prawda wie tylko Michał i jego wyobraźnia). Trzęsienia ziemi poważnie uszkodziły Koloseum, a jedno z nich w XIV w. spowodowało zawalenie się zewnętrznej części południowej ściany Koloseum. Dziś jest otoczone wieloma rusztowaniami, wspomagającymi siatkami, a prace konserwacyjne odbywają się tu praktycznie przez cały czas. Nie pomoże też trzecia linia metra (tak Warszawiacy! więcej niż jedna linia metra w mieście jest możliwa!), Koloseum i sąsiadujące Forum Romanum będą ulegały prawdopodobnie dalszym zniszczeniom ze względu na ciągłe drgania. 


Koloseum zaliczone. Michał mówi: peace jou!

Na teren Forum Romanum wchodzimy przez dobrze zachowany Łuk Tytusa, którego wewnętrzne ściany opowiadają historię triumfu Tytusa w wojnie z Żydami i zdobycie Jerozolimy. Forum i Wzgórze Palatyńskie to około godzinny spacer wśród wielu wielu kolumn i wielu wielu kamieni. Niestety. Forum może byłoby do dziś lepiej zachowane, gdyby nie średniowieczni “geniusze”, którzy uznali Forum za idealny kamieniołom, a jeszcze lepsze miejsce do wypasania bydła. Może dlatego właśnie ze Świątyni Juliusza Cezara zostały tylko fundamenty (nie miał chłop szczęścia ani w życiu, ani po życiu), a ze Świątyni Saturna tylko kilka kolumn. Ale wystarczy trochę wyobraźni, żeby uświadomić sobie, że “mieli rozmach..”! Niesamowite musiały robić wrażenie budowle z ogromnymi kolumnami w czasach świetności starożytnego Rzymu, kiedy Forum było głównym miejscem spotkań i debat Rzymian w ich zmyślnie zawiązanych prześcieradłach a.k.a. togach. Nam pozostało przechadzanie się i czytanie tabliczek z opisami tego, co od końca XVIII wieku odkryły przed nami prace wykopaliskowe, a i tak nam się podobało!








Watykan [lista fb free]

Kto rano wstaje, temu.. metro do Watykanu. Stolica Apostolska jest zdecydowanie dla ranny ptaszków. Im wcześniej się tam wybierzemy, tym większe szanse na uniknięcie tłumów i brak kolejek. W naszym planie Watykan był drugiego dnia, po 10-godzinnym spacerze po Rzymie pierwszego, więc obudzona poranną burzą i ulewą byłam wniebowzięta, że mogę jednak pospać! Watykan poczeka. Ostatniego dnia więc wyszliśmy z mieszkania od Giuli ok. 7 i byliśmy po 8 w Watykanie. Do Bazyliki wejście jest darmowe, należy tylko zostawić plecaki w szatni.


Kopuła i fragment ołtarza nad grobem św. Piotra
Bazylika z rana jest prawie pusta. Bez dwóch zdań jest to niesamowite miejsce, nawet dla kogoś, kto nie pokłada ogromnej wiary w cokolwiek. Wszędzie złoto i marmur, albo marmur i złoto, i ogrom. Ołtarz nad grobem św. Piotra jest kolosalny i przepiękny. Podobnie nie można się napatrzeć na zdobienia sufitów, rzeźby apostołów i kolejne ołtarze poświęcone papieżom. Ołtarz Jana Pawła II wyglądał bardzo skromnie, co mi się nie podobało. Zgodnie z radą Wolfsiewiczów (tenks!) wybraliśmy się na taras widokowy na kopule Bazyliki. Za tę przyjemność musimy zapłacić kilka euro i zdecydowanie warto! Widok jak na załączonym obrazku - robi wrażenie!
Widok z kopuły Bazyliki św. Piotra





Termy Karakalli [w ramach Roma Pass]

Karakalla zasadę “live fast, die young” wprowadził w życie bardzo skutecznie. Cesarzył z tatą od 10 roku życia, potem z bratem, którego szybko zabił, podobnie jak tysiące innych mieszkańców Imperium Rzymskiego (za co generalnie wielu chciało go odstrzelić), zbudował termy i odszedł z tego świata parę dni po swoich 29-tych urodzinach (zabity w trakcie jedyneczki). Tata nauczył Marka Aureliusza Antoniusza, że z żołnierzami trzeba dobrze żyć, więc ten postanowił sprezentować im Termy - drugie największe łaźnie, jakie powstały w starożytnym Rzymie. 









Główna sala Term była większa niż Bazylika św. Piotra i mogła bez mała pomieścić na raz ponad 2 tysiące obywateli Rzymu. Termy zasilane były wodą z akweduktów, a w podziemiu pracowało dziennie ponad 600 niewolników, obsługujących ćwiczących i relaksujących się nad nimi Rzymian. Termy oryginalnie zajmowały ponad 11 ha, składały się z dwóch palestr, biblioteki, sal do masażu i wypoczynku, saun, basenów z gorącą i zimną wodą. Na zewnątrz znajdowały się tory do wyścigów, a także place do gier. Wszystkie sale były bogato zdobione, oczywiście złotem i mozaikami, a posadzki i kolumny były marmurowe, nie brakowało też rzeźb umięśnionych młodzieńców. Bardzo niewiele zostało niestety z tych pięknych podłóg i ścian, ale o mury oparte są ich pozostałości, więc chociaż namiastkę można zobaczyć. W skład term wchodził też amfiteatr, w którym lata gościła Rzymska Opera. Gdyby Karakalla tylko wiedział, pewnie wstawiłby też wyciąg na wake’a. Ale i bez tego był tam wypas na skalę Cesarstwa. 

Park Villa Borghese [Paszport Polsatu]

Po długich godzinach zwiedzania na ciągle tych samych nogach, park Villa Borghese to zielony raj dla zmęczonego turysty. A dla przezornego - z butelką Tuborga w torbie - najlepsze miejsce na ciepłe popołudnie w słońcu. W parku można wylegiwać się na trawnikach, spacerować, biegać, albo zajrzeć do galerii. My wybraliśmy pierwsze dwie opcje i to nawet dwa razy, tak nam się park spodobał. A do tego był dość blisko najlepszej lodziarni w Rzymie, bo takich lodów marakuja/bazylia i pistacjowych nie jedliśmy nigdzie! 








Fontanna Trevi [co łaska wrzucamy do fontanny]

Podobało nam się spędzanie kawałka wieczoru przy fontannie. Jest coś uspokajającego w odgłosie tej wody, pomimo całego harmidru, który wokół fontanny się dzieje. Występuje tam też rekordowa liczba modelek i modeli do selfie na metr kwadratowy! Dla każdego jednak znajdzie się trochę miejsca, żeby usiąść i odpocząć, wsłuchując się w szum wody. 

Fontanna Trevi

Ekstaza św. Teresy [jedna zdrowaśka]

W kościele Santa Maria della Vittoria na lewo od ołtarza znajduje się jedna z najpiękniejszych rzeźb na świecie, która w blasku światła zrobiła na nas jeszcze większe wrażenie. Formalnie nazywa się dzieło Berniniego grupą rzeźbiarską. Zostało ono uznane za jego największe i jednocześnie najbardziej kontrowersyjne dzieło. Wykute w białym marmurze fałdy sukni św. Teresy wydają się być zwiewne, a wyraz twarzy św. Teresy i jej opadająca ręka w zderzeniu z aniołem wbijającym włócznię w jej serce sprawiają wrażenie sceny teatralnej. Zresztą, po bokach Bernini wyrzeźbił także komentujących scenę przedstawicieli rodziny kardynała Cornaro, na którego zamówienie wykonane zostało dzieło. Pięknie oświetlające anioła i św. Teresę promienie słońca, opadające na złoconą sztukaterię wpadają przez malutkie, niewidoczne z daleka, okno w dachu kościoła. 

"Ekstaza św. Teresy" Berniniego
Zdecydowanie warto przespacerować na północ od Centrum Rzymu, żeby zobaczyć Ekstazę św. Teresy, a zaraz potem można wybrać się na lunch do Pinsere Roma - naszej no. 1 pizzerii w Rzymie, do której ustawiają się długie kolejki. Całkowicie rozumiemy dlaczego!

Ja już lecę do Pinsere! A przede mną drzewo pomarańczowe!


Lunch w Pinsere Roma - knajpa no. 2 w Rzymie wg TripAdvisor

A z cyklu "if you must - see"

Muzeum Watykańskie [€16 na miejscu, €20 online]

Zdecydowanie bilety kupujemy online. Idąc do drzwi muzeum minęliśmy dwugodzinną kolejkę do kasy biletowej. Wejście z biletami - zero kolejki. Wejście do Ogrodów Watykańskich trzeba rezerwować także z wyprzedzeniem, najlepiej online. My to jakoś przeoczyliśmy, więc pozostało nam tylko dużo sztuki do obejrzenia. Choć w Muzeum znajdziemy wszystkie te dzieła, które od uczniaka oglądaliśmy w książkach od historii i plastyki, to dla nas ten ogromny tłok i brak czasu na spokojne zobaczenie wszystkiego (i może nawet jakąś kontemplację sztuki..) odbiera dużo radości z wizyty w muzeum. Wypełniona po brzegi Kaplica Sykstyńska nie wydała się być tak niesamowita, jak oczekiwaliśmy. Myślę też, że więksi amatorzy sztuki na pewno zdecydowanie zaprzeczą, bo w końcu Muzeum Watykańskie ma w swoich zbiorach niesamowite egzemplarze, a freski Rafaela są cudne i można je oglądać godzinami, tylko może nie z czterdziestoma ośmioma innymi osobami wokół nas. 

"Jan Sobieski pod Wiedniem" Matejki w Sali Sobieskiego, Muzeum Watykańskie

Usta Prawdy [kilka eurojurków]

Do Ust Prawdy ustawia się codziennie niesamowita kolejka, a czas oczekiwania na zbliżenie się do płaskorzeźby w celu wykonania typowego zdjęcia z ręką w środku wynosi około 2 godzin. Zdecydowanie lepszą formą spędzenia tego czasu jest przespacerowanie się przez najbliższy most na zachodnią stronę Tybru i odwiedzenia Trastevere - dzielnicy pełnej wąskich uliczek i starych kamienic, a także pubów i restauracji, gdzie za nieturystyczne ceny można zjeść coś prawdziwie włoskiego. Znów za namową Wolfsiewiczów zajrzeliśmy na Trastevere do Trattorii Il Ponentino i objedliśmy się tam za bezcen! (pizza €5, pasta €6, karafka wina €8). 
Chodząc po Rzymie odwiedziliśmy jeszcze wiele różnych kościołów, na które można natknąć się na każdym rogu, placów z fontannami (jak na przykład Piazza Navonna), zajrzeliśmy do Panteonu, weszliśmy na górę Hiszpańskich Schodów. A kiedy mieliśmy już dość chodzenia, wsiadaliśmy w autobus miejski lub tramwaj, który wywoził nas w jakąś nieznaną część miasta, która czasem wyglądała przyzwoicie, więc wysiadaliśmy i spacerowaliśmy, a czasem nie i wtedy czym prędzej zmienialiśmy kierunek podróży.

Rzym może i nas zmęczy, ale jeszcze bardziej zachwyci bogactwem historii, zabytków, miejsc i ukrytych zakątków z małą kawiarenką czy piekarnią i uśmiechniętym sprzedawcą. 

Panteon

Rzym o zachodzie słońca ze szczytu Hiszpańskich Schodów

Nasze ulubione piwko we Włoszech i ta mina..