poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Szalone letnie wieczory w Sticky Fingers

W końcu przyjechaliśmy do "the party place" na całej Krecie. Malia od lat słynie z imprez, która wymykają się spod kontroli, przepitych nastolatków, skąpych strojów (ewentualnie żadnych strojów) i dużego obłożenia na plaży między 2 a 4 rano w celach wiadomych (podpowiedź: nie chodzi o opalanie). 

Nie mogłam odmówić sobie przyjemności choć częściowej obserwacji tych jakże ciekawych, życiowych sytuacji - więc zatrudniłam się w knajpie na samym środku naszego stripa, czyli Beach Road w restauracji typu Jeff's, T.G.I. Friday's - Sticky Fingers. Typowy american diner.. tylko że na Krecie. Get sticky, have fun!




Jak to w turystyce, nie ma lekko. Od czerwca każdy mój letni wieczór wypełnia praca w Sticky's. W sezonie nie ma mowy o wolnych dniach od pracy, chyba że - jak Bóg da - dostanie się grypy żołądkowej. Wtedy można sobie odpocząć spędzając cały dzień w toalecie. Mi Bozia oszczędziła takich przygód i pozwoliła dzielnie karmić od poniedziałku do niedzieli hordy zwykle podpitych brytyjskich nastolatków. Wielkim (i tak naprawdę jedynym) minusem mojej pracy był punkt w regulaminie, który zabrania mi używania telefonu komórkowego w trakcie pracy. A to dlatego, że niektórzy klienci, a jeszcze częściej ich "cudne" tatuaże były godne uwiecznienia. Kilka moich faworytów: 
"梅利莎 + Vanessa"
"Fucked in Ibiza 2013"
"Grandad. I remember you."
"You will never walk alone"
"Mom will always love you"
"Only God can judge me"
"I love bad bitches". 
Ten ostatni uważam za niedokończony, bo brakuje oczywistego "and that's my f**king problem". Poza tautażami tekstowymi moje oczy naoglądały się też wielu Jezusów, Maryj i oczywiście klasycznych zniekształconych twarzy ludzi oraz nieśmiertelnych tribali. Raz po raz zdarzało się też coś dobrego, ale to kropla w morzu.

Poza tym, moja główna refleksja z pracy w Sticky Fingers jest taka, że Internet w knajpach to zło największe. Pierwsze pytanie, które nam zadaje 99% gości, to "What's your wifi password?" i po uzyskaniu hasła, każdy zatapia się w swoim iPhonie (najczęściej już pękniętym po traumatycznym upadku na imprezie), Samsungu czy - bardzo rzadko - Nokii (niestety Byku, prawie nikt tego nie używa). Rodzice przychodzący z dziećmi, zaopatrują je czym prędzej w iPady, włączają bajkę i kompletnie nie próbują nawiązać z nimi żadnej rozmowy. Jest to właściwie bardzo smutny obrazek, bo na palcach jednej ręki mogłabym policzyć stoliki, na których nie widziałam telefonów i klientów, którzy specjalnie zostawili telefony w apartamentach, żeby pogadać - jak kiedyś ludzie. Oczywiście, to znak czasu. Check-in, a przede wszystkim nowe video na Snapchacie - musi być. O niczym, ale musi. 

To może trochę bardziej optymistycznie o samej restauracji. Sticky Fingers wzięło swoją nazwę od albumu Rolling Stonesów z 1971 roku, a wystrój i menu knajpy jest inspirowany Ameryką. Serwujemy więc głównie steki, żeberka i burgery, a także wszystko, co głęboko smażone i niezdrowe, z wielkim pucharem lodów lub apple pie na dokładkę. 

Wystrojem Sticky Fingers przypomina naszego Jeff'sa. Oprócz płyty i plakatów ze Stonesami, dużo u nas amerykańskich elementów. Jest też nieco z Route 66 - co mi się szczególnie podoba, bo przywodzi same dobre wspomnienia z roadtripa po tej trasie :) Zobaczcie sami! 













wtorek, 5 sierpnia 2014

A house is not a home.

"Wielu naszych wiernych czytelników dopytuje się, jak mieszkamy.." - tak często zaczynają się posty mieszkaniowe na blogach popularnych blogerów. U nas nikt się nie dopytuje, więc z własnej woli pokażemy Wam nasz zapierający dech w piersiach apartament z widokiem na morze na Krecie. Kto nie chciałby mieszkać w takim apartamencie? Po 3 miesiącach, na przykład my!

Wyjeżdżając, miałam wielkie nadzieje na normalne lokum, czyli takie, które przynajmniej nie będzie mniejsze od tego, które zostawiliśmy na Woli. Wyszło - jak zwykle. 




















Nasz szumnie nazywany apartamentem pokój z kuchnią ledwie akomoduje naszą dwójkę, a dodatkowo musi służyć jako studio fitness i szala do jogi (tylko zajęcia indywidualne, nie da się inaczej, chyba że ja otwieram awaryjną salę do ćwiczeń na tarasie!). Całe szczęście człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja i po tych kilku miesiącach chyba nawet nie przeszkadza nam już tak bardzo brak zasłony pod prysznicem, co powoduje codzienną powódź w łazience. 

Ale - tęsknimy za pralką, za wygodnym łóżkiem (teraz szczytem luksusu są dwa pojedyncze łóżka, które Michał złączył linkami, żeby się nie rozsuwały), za odrobiną przestrzeni. Właściwie, wspominam o tym, jak mieszkamy głównie dlatego, że jest to typowy standard apartamentów/studio, które można wynająć na Krecie, jeżeli nie chcemy spędzić wakacji w hotelu. Chociaż chyba pomieszkiwanie w takich warunkach już Wam nie grozi, szczególnie jeśli nie macie 19 lat, nie jesteście z Wielkiej Brytanii, a Waszym głównym problemem nie jest zalogowanie się min. raz dziennie na Snapchat, żeby zrobić sobie zdjęcie plomby, którą zarobiliście ostatniej nocy na imprezie. 

Jak to się mówi, najważniejszy w robieniu zdjęć mieszkania jest odpowiedni kąt.. tu nie dało się znaleźć żadnego dobrego!

Kuchnia i jadalnia, czasem także biuro rachunkowe.

Sypialnia
Taras - niezły szał.
Widok z tarasu. Tam za tym czerwonym polem i budynkami jest morze. 
Mieszkamy w domu Michalisa i jego przemiłej żony, której imienia do tej pory nie poznałam. Często dostajemy od nich świeże warzywa i owoce z ich ogrodu, a czasem nawet jakieś wypieki pani Michalisowej. Dom Michalisa o tyle wyróżnia się od pozostałych, że jest całkowicie wykończony. W konsekwencji kryzysu gospodarczego w Grecji wielu Greków zaprzestało dalszej budowy domów, a niektórzy wykończyli na przykład parter, albo jeszcze śmieszniej - tylko pierwsze piętro. Takich opustoszałych budynków jest tu na każdej ulicy przynajmniej kilka, a często widujemy też całe szkielety hoteli. Jest to dość smutny widok, ale dla sprytnego inwestora szansa na tani zakup w pięknym miejscu. Nie w Malii. 

Dom Michalisa
Ogród Michalisa
Miał być hotel..
Miał być apartamentowiec. Jest parking.