poniedziałek, 30 czerwca 2014

Wybraliśmy plażę 120 km od domu - czy odbiła nam palma?

To na pewno! Tym razem dokładnie jak w tytule naszego bloga, dzień spędziliśmy pod palmami i pod wodą w Vai Beach. W Vai bowiem mieści się największy w Europie las palmowy, a plaża w Vai uznawana jest za jedną z najlepszych plaż na Krecie. Postanowiliśmy to sprawdzić. Dlaczego? Bo nas stać! #bogactwo 

A skoro już tyle przejechaliśmy, to będzie też trochę o zwiedzaniu Krety autem. Jeżdżenie po Krecie jest całkiem przyjemne (z perspektywy pasażera), ale też pełne wyzwań (z perspektywy kierowcy). Kto był, ten wie, że Grecy przepisy drogowe mają w głębokim poważaniu, a znaki traktują jako delikatne sugestie, których najczęściej nie uznają za warte zastosowania. Wszyscy się znają, więc lokalna policja Greków puszcza z ostrzeżeniami, a turystów łapie na potęgę. Warto więc zapinać pasy (350 EUR mandatu) i zakładać kask wsiadając na skuter albo quada (175 EUR mandatu), żeby nie zepsuć sobie wakacji niepotrzebnymi wydatkami. Manewrowanie w wąskich uliczkach autokarami jest tutaj na porządku dziennym, podobnie jak trzeci (i czasem czwarty) pas na głównych drogach. Michał zyskał już pewnie +1000 do skillsów rajdowca. Może dlatego sam też rozgląda się na wszystkie strony i podziwia widoki, kiedy prowadzi, bo droga nie jest już dla niego wystarczająco interesująca.. a jest na co popatrzeć! 








I tak rozglądając się na lewo i prawo, jechaliśmy do Vai, które jest praktycznie na końcu wschodniej części wyspy. Gdyby nie ciągłe ograniczenia prędkości i radary jeden na drugim pewnie dałoby się przejechać tą trasę o wiele szybciej, ale niestety z Malii trzeba liczyć ok. 2 godziny. 

Vai (nazwa pochodzi od greckiego słowa vayia, które oznacza palmę, kto by pomyślał!) jest malutką wioską, która znana jest przede wszystkim z palmowego lasu i plaży. Nie ma tam żadnych hoteli, a jedyna restauracja znajduje się w centrum turystycznego zainteresowania, czyli przy plaży. Legenda głosi, że las palmowy powstał dzięki piratom, którzy przypłynęli tu statkami, opędzlowali wszystkie zapasy daktyli, które ze sobą wzięli i, jak na kulturalnego pirata przystało, wyrzucili wszystkie pestki na plażę. Historia grubymi nićmi szyta. Prawda jest taka (co udowodnili psujący całą zabawę z legend naukowcy), że palmy rosnące w Vai są gatunkiem endemicznym i były tam zanim bycie jak Jack Sparrow w ogóle przyszło komuś do głowy. Phoenix theophrasti a.k.a. kreteńśka palma daktylowa występuje właściwie tylko gdzieniegdzie w Grecji i właśnie na Krecie, rośnie sobie do 15m wysokości, a jej owoce niestety nie są zbyt smakuśne, chociaż lokalsi podobno nie wybrzydzają. 

Wjazd do Vai


Urokliwa kombinacja na parkingu: palmy + śmietnik


Sprawdziliśmy. Bez zastrzeżeń.

Widok na plażę z punktu widokowego (w perspektywie las palmowy)

























Widoczki z leżaka cieszą oko

Plaża w Vai została "odkryta" przez hippisów w latach 70-tych, którzy uciekli z Matali (miasteczka na południu Krety, do którego też planujemy się wybrać) szukając nowego schronienia. We wczesnych latach 80-tych Vai pełne było backpackerów, stało się właściwie jednym wielkim polem namiotowym, do tego bardzo brudnym. Żeby ochronić wspaniały las w latach 80-tych obszar Vai został wzięty pod ochronę, hippisów i backpackerów pożegnano, a teren oczyszczono. Unia Europejska przyznała plaży w Vai także Niebieską Flagę - czyli takiego jakby Oskara w kategorii Najlepsza Plaża Ever. 

Mimo że wszyscy ostrzegają przed tłumami na plaży w sezonie, to my tego nie odczuliśmy, pewnie też dlatego, że towarzyszył nam wczoraj straszny wiatr. Trochę popsuł nam plan kilkugodzinnego plażowania sypiąc w nas bez kozery tonami piasku i kamieni (północna część plaży jest bardziej kamienista, południowa bardziej piaszczysta). Niezłomni jednak smażyliśmy się przez jakiś czas dbając o zdrowy rozwój komórek nowotworowych (było po 13), a dla ochłody popływaliśmy też w czyściutkiej, chłodnej wodzie. Blisko brzegu pod wodą można niestety oglądać głównie kamienie i nogi innych pływających. Dla chętnych są także wodne atrakcje, typu banan albo jet-ski. Dla wyjątkowo wrażliwych na piasek są leżaki do wypożyczenia za kilka euro, które chyba jednak lepiej przeznaczyć na zimne piwo z beach baru.

Wracaliśmy trochę niezadowoleni, że wiatr zepsuł nam frajdę plażowania na świetnej plaży, ale co zobaczyliśmy, to nasze i na pewno warto odwiedzić plażę w Vai szczególnie, jeśli już jesteśmy na wschodniej stronie Krety (choć myśląc o wakacjach zdecydowanie nie poleciłabym hotelu dalej na wschód niż w Agios Nicolaos). 

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Przez Lasithi Plateau do boskiej jaskini

Po wschodniej stronie Krety, bardzo niedaleko Malii, Stalis i Hersonissos na wysokości 900 m n.p.m. rozciąga się płaskowyż zwany Lasithi Plateau. Płaskowyż, jako że jest tam sobie od tysięcy lat, ma również bardzo długą, ciekawą i niestety krwawą historię. Dzięki żyznym glebom zamieszkiwany był już od czasów neolitu (spoko, ja też musiałam sprawdzić, kiedy to było!) - czyli od 6000 r. p.n.e., z przerwą w XIII i XIV wieku, kiedy Kretę najechali Wenecjanie. W tym czasie z uwagi na silny opór Kreteńczyków i rebelie, wioski i uprawy płaskowyżu zostały zniszczone, a ludność wysiedlona pod groźbą kary śmierci. W XV wieku Wenecjanie mieli chyba trochę lepsze humory, bo pozwolili Kreteńczykom powrócić i ponownie zasiedlić płaskowyż, a nawet zbudowali system rowów melioracyjnych, które podobno używane są do dziś. Także mały plusik dla nich. 





Lasithi Plateau

Kolejny ciężki okres dla mieszkańców płaskowyżu nadszedł na początku XIX wieku podczas wojny o niepodległość Krety, kiedy to armia egipsko-osmańska wysłana przez Muhammada Aliego dotarła do Lasithi Plateau i wymordowała wszystkich mieszkańców wiosek, którzy nie uciekli w góry szukając schronienia. 44 lata później podczas wielkiego buntu Krety (który trwał od 1866 roku - my mieszkamy przy ulicy upamiętniającej rozpoczęcie wielkiego buntu, ha!), po raz kolejny chowający się tam kreteńscy rebelianci zostali pokonani na terenach płaskowyżu przez armię egipsko-osmańską, która "przy okazji" wymordowała także wszystkich mieszkańców, zniszczyła plony i spaliła wsie. 

Dziś płaskowyż jest sielskim miejscem, mieszkańcy żyją głównie z upraw i hodowli zwierząt, a niewielki odsetek zajmuje się także turystyką. Wiadomo, turysta po "długiej" godzinnej podróży chętnie przycupnie na małą przekąskę czy zimne piwo, więc nawet prawie 1000 m n.p.m. wyrastają w niewielkich odstępach od siebie lokalne tawerny. Dla wyjątkowo zainteresowanych jest też Lasinthos Eco Park, pół-muzeum, pół- skansen. Można tam poznać tradycyjne metody wyrobu dżemów, miodów, raki i wina, a także zaznajomić się z historią i tradycjami kreteńskich metod upraw. My z tych średnio zainteresowanych, więc przejechaliśmy oglądając tylko stare przydrożne wiatraki u wejścia do Lasinthos. 








Widok na Lasithi Plateau z parkingu przy Jaskini Dikte

Jadąc ze Stalis przejeżdża się przez urokliwe Mohos, które zachwyca swoim małym ryneczkiem z kilkoma knajpkami i kościołem. Choć pewnie moje amatorskie zdjęcia nie oddają klimatu, to akurat tam rzeczywiście fajnie zatrzymać się na chwilę, aby poczuć spokój i przyjazną atmosferę wioski.



































Wioska Mohos

Głównym celem naszej podróży była jednak Jaskinia Dikte mieszcząca się na wysokości 1025 m n.p.m. Według mitologii to właśnie w tej jaskini Reja urodziła i ukryła Zeusa przed świrniętym Kronosem, który połknął wszystkie swoje poprzednie dzieci bojąc się, że któreś z nich pozbawi go władzy (jak głosiła przepowiednia). Reja po urodzeniu Zeusa, dała Kronosowi do połknięcia kamień owinięty w pieluchę, a ten zamiast odwinąć, sprawdzić, połknął od razu, zupełnie bez pomyślunku! Reja mogła więc ukryć Zeusa w jaskini, żeby sobie w spokoju dorastał. Rosły Zeus zgodnie z przepowiednią obalił ojca, a nawet zmusił go do wyplucia rodzeństwa. Pokonany Kronos został strącony do Tartaru. Ale miało być o samej jaskini! 

Do jaskini trzeba trochę podejść z parkingu, samo podejście trwa może z 15 minut albo bardziej kamienistą, albo bardziej spadzistą drogą (my tą pierwszą weszliśmy, a drugą zeszliśmy). Dla leniwych są "taksówki" - 10 EUR one way, 15 EUR return. 



























Ale przecież szkoda biednego osiołka, więc można się trochę wysilić. Jaskinia, za wejście do której płacimy 4 EUR, daje przyjemny chłód po dość gorącym podejściu. Zejście w dół jest strome i śliskie, ze względu na wilgoć, dlatego nie polecam drałowania w japonkach. Na dole możemy podziwiać zarówno stalaktyty, jak i stalagmity, a i parę stalagnatów się znajdzie. Nacieszywszy się widokami wystarczy ponownie wdrapać się po schodach do wyjścia, a wracając można na nowo podziwiać Lasithi Plateau bardzo dobrze widoczny ze zbocza góry. 


Zejśćie do jaskini Dikte


Jaskiniowe stalaktyty, stalagmity i stalagnaty. 

Schody do dna jaskini 





























Tradycja wrzucania monet na szczęście nie ominęła nawet tej jaskini





















Wyjście z jaskini

wtorek, 17 czerwca 2014

Podwodny świat zamknięty w akwarium

Dziś o tym, co pod wodą, niestety nie powszechnie dostępną. "50 nurkowań i żadnych wielkich ryb!" - żeby zaradzić trudnemu problemowi Michała, wybraliśmy się do największego na Krecie akwarium (tj. jednego z dwóch, które tu są, drugie Aquaworld mieści się w Hersonissos) i podobno jednego z największych w Europie. Samo akwarium położone jest w Gournes, na terenie byłej bazy wojskowej. TripAdvisor nie podaje dokładnej lokalizacji sugerując, że akwarium znajduje się w Heraklionie, ale ten jeden raz Internet nie ma racji! Tak naprawdę bez samochodu ciężko się tu dostać, natomiast po znakach dojechać bardzo łatwo. Z Heraklionu to jakieś 30 minut jazdy, od nas z Malii - 15/20 min, w zależności czy do samochodu wlatuje osa i kąsa Michała po plecach, czy nie. Tym razem osa vs diabeł Boruta 2:0. 




Za przyjemność oglądania podwodnej fauny i flory płacimy 9 EUR. W Cretaquarium znajdziemy na początku mniejsze ryby, płaszczki, mniejsze kraby, a idąc dalej coraz większe ryby, w tym około metrowe grupery, spasione moreny, aż w końcu straszne rekiny! Tak naprawdę rekiny są tylko trochę straszne, dwa większe i dwa mniejsze. Widać są dobrze nakarmione, ponieważ nie rzucają się na pływające z nimi w gigantycznym akwarium inne ryby. 

W kolejnych akwariach są też żółwie, homary, ukwiały, koralowce, pięknie ubarwione kolorowe tropikalne ryby, ośmiornica (moje najmniej ulubione podwodne zwierzątko), mątwy (Michała najbardziej ulubione zwierzątko podwodne) i piękne akwarium z meduzami. Mątwy są fajne, bo zmieniają kolory, kiedy są w porze godowej lub kiedy chcą się ukryć przed zagrożeniem. Ta w Cretaqarium zmieniała zabarwienie z biało-srebrnego na ciemny brąz. 


Panna Mątwa


 Pan Rekin
































Nie jest to niesamowite akwarium, ale przynajmniej pozwala zobaczyć trochę więcej podwodnych mieszkańców niż przybrzeżny snorkeling. Dla tych, którzy grzecznie obejrzeli wszystkich mieszkańców akwarium czekają prezenty w przyakwariowym sklepiku. 


poniedziałek, 16 czerwca 2014

Dzień Dziecka u świętego Mikołaja

W sezonie tylko co drugą niedzielę mamy do dyspozycji razem, więc tradycyjny tygodniowy urlop na Krecie będzie u nas trwał 3 miesiące, aż uzbieramy cały boży tydzień wolnych dni. 

Kiedy wolnego czasu mało, trzeba go dobrze wykorzystać, dlatego w każdą niedzielę odwiedzamy nowe miejsca i szukamy kreteńskich must-see! 

Z okazji Dnia Dziecka wybraliśmy się na krótką popołudniową wycieczkę do Agios Nicolaos - miasteczka św. Mikołaja, które znane jest głównie z niegdyś słodkowodnego jeziora Voulismeni, cerkwi św. Mikołaja (od której pochodzi nazwa miasteczka) z X wieku i punktu startowego wycieczek na Spinalongę. My nie skorzystaliśmy na razie z tej ostatniej opcji, chcieliśmy na początku zobaczyć miasteczko i trochę sobie połazić. Przyjechaliśmy po południu po kilkugodzinnym plażowaniu i choć na początku nie byliśmy pewnie czy zdążymy wszystko zobaczyć, okazało się, że 2 godziny w tej urokliwej miejscowości są absolutnie wystarczające. W Agios Nicolaos można spotkać głównie turystów przyjezdnych na krótki rekonesans, głównie dlatego, że miasteczko nie oferuje zbyt dużo miejsca do plażowania. 

Jezioro Voulismeni jest właściwie centralnym punktem turystycznym, wokół którego jedna obok drugiej znajdują się kawiarenki i restauracje z nieustępliwymi, oferującymi najlepsze stoliki ("front row for you my friend, please!") kelnerami. Jezioro zostało pod koniec XIX wieku połączone z morzem poprzez kanał, więc teraz służy także jako mini marina dla mniejszych łódek, które zmieszczą się pod mostem zbudowanym nad kanałem. Jezioro, według legendy miejskiej, nie ma dna! Tak naprawdę jednak jezioro ma 64m głębokości, co przy stosunkowo niedużej szerokości (137m), wydaje się nieproporcjonalnie dużą głębokością.  


 Widok na Agios Nicolaos z miejskiego parku - Jezioro Voulismeni połączone kanałem z morzem

Spacer po miasteczku pozwala odkryć małe skarby - kolorowe domy, stare kamienice, ale przede wszystkim popularne we wszystkich kurortach sklepy z pamiątkami, podróbkami ubrań, okularów, gadżetów, ale też sklepy z biżuterią i futrami, których główną klientelę stanowią rosyjscy turyści. 






Sklep z antykami w Agios Nicolaos

Stwierdziwszy, że już nic więcej nas tu nie czeka, szczególnie jeśli w upale nie chcemy opatulić się w futra, poszliśmy na ulubione napoje dużych dzieci - zimne piwo i wino nad zatokę! Dzień Dziecka uznaliśmy za udany.




sobota, 7 czerwca 2014

Grecka papierologia pracownicza

Piszę tego posta głównie dla osób, które może kiedyś będą chciały popracować w Grecji lub na greckich wyspach, aby wiedziały, ile trzeba się na biegać, żeby w 3 dni zebrać pół ryzy dokumentów!



Wszyscy wiemy, gdzie w Europie panuje kryzys. W wielu krajach, a w Grecji to na pewno i od dawna. Mimo to udało nam się znaleźć bardzo łatwo sezonową pracę. Wystarczyła właściwie krótka wymiana mailowa i kupno biletów jako potwierdzenie naszego przyjazdu. Ja nauczona doświadczeniem poprzednim moich prac zagranicznych, upewniłam się tylko, że wszystko będzie legalnie i takie dostałam też przyrzeczenie. Nie wiedziałam tylko, że mnie samą czeka jeszcze półmaraton rejestracji w urzędach. 

U Michała to oczywiście trochę inna bajka, bo internship nurkowy nie wymaga rejestracji w greckich urzędach. Jesteś uczniem i staż polega na tym, że cały sezon pracuje się w bazie nurkowej, zdobywając kolejne poziomy certyfikacji PADI i nabierając doświadczenia dzięki codziennemu nurkowaniu i pracy w samym centrum. Najczęściej interni nie dostają żadnego wynagrodzenia, a jeszcze częściej sami muszą płacić za udział w takich stażach - tak jest na przykład na Wyspach Kanaryjskich czy w Tajlandii. Michałowi akurat udało się znaleźć ofertę, która zapewnia mu nawet drobne kieszonkowe :)

W moim przypadku jednak jest to zwykła praca i zgodnie z przepisami wymagane są przeróżne dokumenty, numery i stemple, aby móc ją legalnie rozpocząć, o czym w szczegółach poniżej. Muszę tu też zaznaczyć, że nic by mi się udało uzyskać bez pomocy naszego greckiego kolegi Alexa, który pracuje na co dzień z Michałem, ponieważ ze znajomością angielskiego w Grecji jest nieźle, ale głównie w kurortach, w urzędach - raczej "no English". 

Krok 1. Zdobądź numer NIP

Jeśli chcesz mieć nasz odpowiednik NIPu w Grecji, musisz mieć dokument, który potwierdzi adres zamieszkania na terenie kraju. W naszym przypadku, w którym mieszkanie jest organizowane przez centrum nurkowe, nie posiadamy żadnej umowy najmu, opłacamy co prawda nasze mini-studio (które wcale nie jest tanie, bo kosztuje miesięcznie 400 EUR), ale także za pomocą centrum.  Aby ten problem rozwiązać, mój nowy szef musiał napisać formalne oświadczenie (do takich oświadczeń Grecy mają specjalny formularz, o którym sami mówią, że jest to formularz do wszystkiego i do niczego), że mieszkam w jego domu, ponieważ "jesteśmy przyjaciółmi" - ok.. cokolwiek zadziała!

Po pierwszej nieudanej próbie zdobycia numeru NIP z samą tylko kopią dowodu osobistego, co jeszcze rok temu było możliwe (przepisy zostały jednak zmienione, ponieważ zbyt wielu Greków nie składa zeznań podatkowych i od tego roku wymagany jest adres, który w razie czego pozwala ich szybko zlokalizować), za drugim razem z wykorzystaniem znajomości języka greckiego i uroku mojego szefa po 2h stania w kolejce w biurze podatkowym, udało mi się uzyskać pierwszy dokument! Zostałam greckim podatnikiem! 

Krok 2. Zdobądź numer AMKA 

AMKA to znów odpowiednik naszego numeru PESEL. Jest to dość niedawny pomysł Greków na identyfikację ludności, składa się w połowie z naszej daty urodzenia, a w drugiej połowie z innych cyfr, dając w rezultacie unikatowy numer. Aby go pozyskać musisz mieć oczywiście numer NIP i przedstawić dowód osobisty - gdyż wszędzie zapisywane są oprócz Twoich danych, także imiona i nazwiska Twoich rodziców. Był to mój ulubiony urząd, bo nie dość, że nie było w nim kolejki, to jeszcze udało mi się dostać numer AMKA za pierwszym podejściem!

Krok 3. Załóż konto bankowe

Żeby założyć konto musisz mieć numer NIP, dokument tożsamości, adres zamieszkania i rachunek np. za gaz, prąd z tym adresem, a także Twoim imieniem i nazwiskiem. Po raz kolejny mój szef więc musiał tym razem dla banku pisać oświadczenie o wszystkim i o niczym, że bierze całkowitą odpowiedzialność za to, że ja u niego mieszkam (w końcu się przyjaźnimy!), żeby bank mi uwierzył i łaskawie założył proste konto. Jedynym chyba plusem banków tutaj, a przynajmniej Eurobanku jest taki, że na miejscu dostajesz kartę płatniczą i wszystkie PINy. 

Krok 4. Otrzymaj kontrakt z miejsca pracy.

To też było na mojej głowie, niestety. Z biura księgowego naszej bazy nurkowej dostałam 3-stronicowy kontrakt, z którego zrozumiałam tylko swoje dane, nazwę bazy i cokolwiek, co było napisane cyframi arabskimi. Reszta - czysta Greka, ale po jakimś czasie można się już wiele domyślić, bo koledzy Grecy nauczyli nas paru słów i wymowy większości liter. 

Krok 5. Zdobądź numer IKA (Holy Grail!)

IKA to social security number w Grecji, bez niego nie wolno nikomu podejmować pracy. Wyposażona w większość dokumentów (nie licząc aktu urodzenia, z którym jakimś dziwnym trafem nie podróżuję), poszłam pewnym krokiem razem z Alexem do okienka. Lista jest dość spora jak na to, co można zgromadzić w 72h (bo trzeba pamiętać, że wszystkie urzędy i banki zamykają się w Grecji o 14.00/14.30) jeżdżąc wzdłuż i wszerz Heraklionu:
-wypełniony formularz IKA, 
- dokumentacja z numerem NIP, 
- dokument z numerem AMKA, 
- ksero z banku z informacjami o koncie, 
- ksero dowodu osobistego (koniecznie poświadczone dwoma pieczęciami, trzema podpisami i jedną datą przez panią ze specjalnego pokoju w budynku IKA, która zajmuje się tylko tym!), 
- kontrakt,  
a dodatkowo: tłumacz i uśmiech no. 7 :) 

Do biura IKA wbiliśmy się w piątek o 12.30, co oznaczało, że mieliśmy może jakieś 15 minut, zanim panie z okienek stwierdzą, że 12.45 to prawie 13.00, a 13.00 to jak 14.00, czyli można już iść do domu, bo jest piątek, a i tak już im się nie chce pracować. Pani urzędniczka dość niezadowolona, że o tej porze (!) jeszcze czegoś chcemy, zlitowała się nad nami i wypełniła większość formularza, po czym spytała: a gdzie akt urodzenia? Więc tłumaczymy, że niepotrzebny, bo na dowodzie osobistym są imiona rodziców. Na co ona, że to nie wystarczy, bo nie ma nazwisk. Z numerem IKA jest trochę jak ze szczęściem w życiu - trzeba mu trochę dopomóc, więc mówię, że u nas wszyscy nazywają się tak samo, o tak jak tu - wskazując na nazwisko panieńskie.. Pani patrzy na mnie dość podejrzliwie, ale chyba jednocześnie ma głowie, która jest godzina i jaki dzień, więc mówi ok. I drukuje mój cenny dokument z numerem IKA. Mission accomplished. 

Ci z Was, którzy jeżdżą o wiele dłużej i dalej niż ja, pewnie spotkali się z takimi rzeczami już nie raz. Dla mnie jednak było to jakieś wyzwanie, bo z pracy w Wielkiej Brytanii nie miałam takich wspomnień i wszystkie dokumenty zdobywało się tam praktycznie bez problemu i oczywiście - bez bariery językowej. 

Dobrze, że przeboje z kreteńskimi urzędami wystarczy przejść tylko raz i można zaczynać wspieranie greckiej gospodarki swoją ciężką pracą!

czwartek, 5 czerwca 2014

Co to za emigracja bez bloga?

Nie ma nas już w Polsce od ponad miesiąca, najwyższy czas na bloga!


Także tego.. pisanie to wyzwanie, przynajmniej dla mnie, bo do mistrzostwa mi daleko, ale będę stawać na głowie, żeby było ciekawie. Nasze dni póki co są dość spokojne, a następny podobny do poprzedniego, ale trochę ciekawostek, wycieczek, spostrzeżeń już nam się nazbierało, więc zapraszam do czytania! 



O tym dlaczego jesteśmy obecnie na Krecie.



Jakiś czas temu zrodził się w mojej i Michała głowie pomysł wyjazdu. Dość niezależnie myślę, bo u mnie kiełkował parę lat, podobnie chyba u Michała, któremu praca biurowa była nie w smak. Choć dla mnie Warszawa długi czas była cudownym miastem do mieszkania, zaczęłam się w niej nieco męczyć, przez ciągły pośpiech, stres, korki i niezadowolonych ludzi (nawet o 6.15 rano, kiedy jeździłam na poranną praktykę!). Oboje chcieliśmy przenieść się w ciepłe, słoneczne miejsce i wymienić stres na relaks. 



W Nowy Rok stwierdziliśmy, że czas te nasze marzenia/plany emigracyjne wprowadzić w życie i przez kolejne miesiące czyniliśmy odpowiednie przygotowania do wyjazdu. 



Choć może nie było tego wszystkiego bardzo dużo, to wolny kwiecień z pewnością przydał nam się na domknięcie wszystkich spraw i spakowanie walizek, a także krótkie wypady na deskę i do Rzymu, żeby jednak wolnego czasu nie zmienić zbyt wiele! 

Pracę udało nam się znaleźć właściwie bardzo szybko, choć nie była to rewelacyjna oferta, to jednak najlepsza, jaką znaleźliśmy, gdyż nie oznaczała dopłacania do całego przedsięwzięcia, co wydało nam się bardzo korzystne.  

I tak oto 2 maja wyruszyliśmy na Kretę, gdzie Michał zaczął staż nurkowy na divemastera, a ja objęłam swoją opieką biuro szkoły nurkowej w Malii - miasteczku słynącym głównie z szalonych imprez młodych Brytyjczyków, wszędzie warczących quadów, ale też całkiem pięknej i piaszczystej plaży!